Category: <span>Tydzień Administracji</span>

turn-on-2925962_640

Administracja a polityka

00Tags: ,

 

Prof. dr hab. Andrzej Piasecki
Dyrektor Instytutu Prawa, Administracji i Ekonomii

Podczas jednego z wykładów student zapytał, ni stąd ni zowąd: ,,Czym się różni administracja od polityki’’? Odpowiedziałem pytaniem dialektycznym: ,,A czym się różni zwykłe krzesło od krzesła elektrycznego?’’.  I zaczęła się dyskusja…

Zajmowanie się administrowaniem czy polityką to taka sama służba publiczna, dla dobra wspólnego, finansowana ze środków budżetowych. Wymaga akceptacji społecznej (bezpośredniej lub pośredniej), odpowiednich kompetencji (ogólnych, specjalistycznych, komunikacyjnych), jest przedmiotem zainteresowania mediów. Obie te dziedziny często się przeplatają, czego przykładem jest każdy wójt (burmistrz, prezydent miasta): polityk – bo pochodzi z wyborów; kierownik administracyjny – bo zarządza licznym personelem; w dodatku menadżer – bo inwestuje i ma do dyspozycji spory budżet.

Przykładów łączenia administracji i polityki jest wiele, ale równie dużo można napisać o różnicach. Widać to porównując choćby status wójta oraz innych pracowników samorządowych: on musi mieć poparcie wyborców, ale już wykształcenie wyższe nie jest mu niezbędne, a z kolei dla pozostałych urzędników gminy dyplom ukończenia studiów ma kluczowe znaczenie. Podsumowując tytułowy dylemat jak najbardziej ogólnie, napiszę tak – politycy kierują, inspirują, decydują (zwłaszcza w sprawach strategicznych), a pracownicy administracji, jako fachowcy od konkretnych zadań to wszystko realizują.

I na koniec kilka słów o funkcjonowaniu kierunku ,,Administracja’’ w naszym Instytucie, bowiem nieprzypadkowo zajęcia prowadzą tu prawnicy, ekonomiści i właśnie… politolodzy. W Polsce, niemal w każdym instytucie (wydziale) prawa mamy także ,,Administrację’’. Natomiast w systematyce ministerialnej administracja występuje wyłącznie w dyscyplinie ,,Nauki o polityce i administracji’’. Skoro więc nawet władza połączyła uczelniom te dwa ,,krzesła’’ (polityczne i administracyjne), to pozostaje tylko dostosować się i usiąść wygodnie.

 

elections-1496436_1280

Wybory, wybory i po wyborach… Gdzie się podziali obywatele?

00Tags: , ,

 

Zobacz stronę autorki

dr Joanna Podgórska-Rykała
Katedra Polityk Publicznych

Już po wyborach parlamentarnych. Kurz bitewny opadł. Według wielu, przed nami cztery lata ‘spokoju’. Władza wybrana i niejako też ‘oddana’ w ręce przedstawicieli. Obywatel może odpocząć, odetchnąć, żyć własnym, spokojnym życiem. Wszystkim zajmą się teraz w jego imieniu fachowi urzędnicy i kierujący ich pracą (często niezbyt fachowi) politycy. Praca administracji publicznej ruszy pełną parą! Warto jednak zastanowić się, czy właśnie na tym polega idea demokracji? Czy rola świadomego obywatela kończy się na wrzuceniu karty wyborczej do urny? Gdzie w takim razie przez kolejne cztery lata ma się podziać ‘obywatel’?

Pomimo nierzadko uzasadnionej krytyki generalne idee demokracji od wieków cieszą się uznaniem, a większość istniejących na świecie państw, w sposób mniej lub bardziej zasadny, stara się pretendować do miana systemów ‘demokratycznych’. Ustrojową podstawą demokracji jest sprawowanie władzy przez samych obywateli, co wydaje się zarówno rozsądne, jak i sprawiedliwe. Jak wynika z badań[1], ze stwierdzeniem, że demokracja ma przewagę nad innymi formami rządów, w 2018 roku, zgadzało się trzy czwarte Polaków (76%), natomiast przeciwnego zdania był co ósmy (12%). Oznacza to, że obecnie zasięg aprobaty demokracji jest najwyższy od 1992 roku. Jednocześnie jednak wydaje się, że władza niezależnie od szczebla widziana jest przez obywateli jako przeciwnik, „który dąży do realizacji swoich partykularnych interesów, nie będących tożsamymi z interesem obywateli.”[2] Co ciekawe, owa ‘władza’ rekrutuje się przecież sposób obywateli.

Demokracja zakłada szeroki udział w rządzeniu – postuluje włączenie w ten proces zarówno biednych, jak i bogatych, wykształconych i niewykształconych, kobiet i mężczyzn, młodych i starszych.. Każdy ma takie same prawa – bierne (do kandydowania) i czynne (do wybierania). Ale przecież na akcie głosowania (raz na cztery czy pięć lat) się nie kończy. Każdego dnia,  władze publiczne różnego szczebla, wspierane przez rzesze urzędników, podejmują decyzje, które wpływają znacząco na życie jednostek, grup, całego społeczeństwa. Okazuje się, że w tym procesie możemy wszyscy ‘na bieżąco’ uczestniczyć, tj. partycypować! Czy jednak – jako obywatele – chcemy to robić? A z drugiej strony, czy urzędnicy i politycy są na naszą aktywność i chęć działania otwarci? Jednym słowem, gdzie ma się podziać obywatel w okresie od wyborów do kolejnych?

Katalog dostępnych w polskim porządku prawnym instrumentów, których celem jest umożliwienie obywatelom bezpośredniego udziału w sprawowaniu władzy jest już dość obszerny i różnorodny. Obok podstawowych uprawnień i instytucji, w tym: czynnego i biernego prawa wyborczego, referendum, prawa do petycji, prawa dostępu do informacji publicznej czy inicjatywy ustawodawczej, w ostatnich dekadach pojawiły się również: konsultacje społeczne, inicjatywa lokalna, budżet obywatelski i inicjatywa uchwałodawcza mieszkańców. Nie warto zarazem zapominać o prawie obywateli do udziału w różnego rodzaju gremiach kolegialnych o charakterze konsultacyjno-doradczym, m.in. radach lub komisjach. Istotną rolę odgrywają również organizacje pozarządowe.

Postulat szerokiego włączenia obywateli w procesy współrządzenia demokratycznego ma jednak wielu zagorzałych przeciwników. Amerykański sędzia R. Posner, pisał, że są one „równie aspiracyjne i nierealistyczne co rządy Strażników Platońskich. Gdy połowa populacji ma IQ poniżej 100 (…), problemy, z którymi boryka się rząd, są bardzo złożone, zwykli obywatele wykazują zainteresowanie złożonymi kwestiami politycznymi równie nikłe, co możliwości ich zrozumienia, zaś urzędnicy wybierani przez obywateli muszą zmagać się z grupami nacisku i presją konkurencji wyborczej, oczekiwanie, że w tym intelektualnym nieładzie, jakim jest polityka demokratyczna, zrodzą się trafne idee i rozsądne polityki, jest całkiem nierealistyczne.”[3] Podobne obawy wyrażał już Walter Lippmann w latach 20. XX wieku, twierdząc, iż „głównym narzędziem ochrony państwa demokratycznego przed niekompetencją jego obywateli jest ograniczenie bezpośredniego wpływu przeciętnego wyborcy na procesy polityczne.”[4] Do poglądów Lippmanna nawiązywali także Joseph Schumpeter i Bernard Berelson, szczerze wątpiąc w kompetencje elektoratu demokratycznego. Berelson chwalił m.in. apatię polityczną obywateli, opisując jej zbawienny wpływ na funkcjonowanie systemu politycznego, a Schumpeter wykluczał możliwość przypisania ‘masie’ kompetencji wykraczających ponad wybór elit. Uważa się też, partycypacja ‘zwykłych’ obywateli jest „spontaniczna, niekompetentna i bezrefleksyjna”[5], a zabieganie o ich przychylność nieuchronnie prowadzi do socjalizmu, uznawanego przez Schumpetera za wcielenie upaństwowienia i centralizmu[6]. Z tego właśnie głównego powodu autor ten był zwolennikiem tzw. proceduralnej formuły demokracji sprowadzającej fundamentalną rolę polityczną obywateli do aktu głosowania.

Również wielu urzędników uważa, że pojęcie partycypacji niejednokrotnie przybiera „postać wytrychu, skutecznego z uwagi na swój modny, ale często bezrefleksyjny charakter, do arbitralnego ‘przemycania’ w rozstrzygnięciach końcowych władzy publicznej interesów partykularnych, grupowych, resortowych, autonomicznych jako jedynie słusznych”[7]. Można uznać, że w proceduralnym wariancie demokracji wyborcy są (i mają być) niemi, a ich zadanie sprowadza się do aktu głosowania. Gdy zaś obywatele zbyt często zabierają głos – i to w sprawach, na których się nie znają – wówczas zarządzanie sprawami publicznymi grzęźnie w niemocy i orientuje się na generowanie socjalnych uzasadnień funkcjonowania coraz bardziej scentralizowanego i upaństwowionego aparatu publicznego. Czy rzeczywiście należy zgodzić się z takimi poglądami?

Wydaje się, że w ślad na belgijską filozofką Chantal Mouffe[8], warto podważyć stan ‘stabilizacji władzy’ demokratycznej i skłonić się ku refleksji, iż demokracji nie należy traktować jak ustroju danego raz na zawsze, a raczej postrzegać ją jako proces, wciąż ulegający przeobrażeniom i nie dość odporny na zachodzące w przestrzeni społeczno-politycznej zmiany. W zachodnich demokracjach wskazuje się nawet, że owa partycypacja obywateli ma stanowić potencjalne lekarstwo na ostre i wydaje się trwałe, ‘złe samopoczucie’ lub nawet swoisty kryzys demokratycznej reprezentacji[9].

Partycypujemy więc i zachęcajmy do tego innych 😉

 

 

————————

[1] Komunikat z badań CBOS: „Opinie o demokracji”, nr 75/2018, czerwiec 2018, opracował: Michał Feliksiak.

[2] B. Prośniewski, Kto wie lepiej, czyli rzecz o różnych podejściach do partycypacji, „Dyskurs. Pismo Naukowo-Artystyczne ASP we Wrocławiu”, 2016, s. 272-273.

[3] R. Posner, Law, Pragmatism and Demokracy, Cambridge (MA) 2003, s. 107.

[4] W. Lippmann [za:] J. Grygieńć, Demokracja na rozdrożu. Deliberacja czy partycypacja polityczna?, Universitas, Kraków 2017, s. 92.

[5] J. Bessette, [za:] J. Grygieńć, Demokracja na rozdrożu. Deliberacja czy partycypacja polityczna?, Universitas, Kraków 2017, s. 55.

[6] J. Schumpeter, Kapitalizm, socjalizm, demokracja, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa 1995.

[7] I. Niżnik-Dobosz, Partycypacja jako pojęcie i instytucja demokratycznego państwa prawnego i prawa administracyjnego, [w:] B. Dolnicki (red.), Partycypacja społeczna w samorządzie terytorialnym, a Wolters Kluwer business, Warszawa 2014, s. 23.

[8] Zob. Ch. Mouffe, Paradoks demokracji, przeł. W. Jach, M. Kamińska, A. Orzechowski, Wydawnictwo Naukowe  Dolnośląskiej Szkoły Wyższej Edukacji TWP, Wrocław 2005.

[9] Por. Political Disaffection in Contemporary Democracies. Social Capital, Institutions, and Politics, M. Torcal, J. R. Montero (ed.), Routledge, London and New York 2006.